Mój mały bałagan czyli o życiu słów kilka.

Dawno mnie tutaj nie było i chciałbym móc napisać, że nie wiem dlaczego, choć doskonale zdawałbym sobie sprawę, że powodem było moje lenistwo, za które mógłbym przeprosić cichaczem udając głupka i obiecując poprawę. Prawda jest taka jednak, że kiedy wpadasz w chaotyczny wir zdarzeń nie jesteś w stanie ogarnąć czy te zielone gacie miałeś na sobie wczoraj czy tydzień temu i czy aby na pewno musisz je zakładać na lewą stronę. Bo przecież skąd możesz wiedzieć czy jakaś czysta para, którą kupiłeś sześć lat temu (bądź też dostałeś na święta) nie zawieruszyła się w jakimś kartonie po przeprowadzce, skoro nawet nie wiesz czy istnieje, a nawet jeśli byś wiedział... to i tak nie robiłeś prania od trzech tygodni. Tak, moi mili. Przeprowadzałem się, robiłem karierę, rozwijałem pasję, układałem prawie całe swoje życie od podstaw i do tego walczyłem z kotem, szefem, widmem warunków i pustą lodówką. Zaszło wiele zmian w moim życiu, a wszechogarniający mnie chaos dekoncentrował mnie praktycznie przy każdej okazji i w każdej dziedzinie życiowej. Jednak podczas kolejnego popołudnia spędzonego na materacu wśród nierozpakowanych kartonów i prawie pogrzebany w stosie papierów z pracy, powiedziałem sobie: Nie, no Bartek! Dość! Jak ty możesz w ogóle tak żyć?

Zrozumiałem, że w moim życiu już chyba więcej zmian nie zajdzie, a chaos jaki wokół mnie panuje to tylko i wyłącznie poprzez brak mojej akceptacji tego pędu życia i zachodzących w nim przemian. Widocznie tak miało być, a ja bez przyczyny dawałem się krzywdzić stwarzając sobie samemu wizję siebie jako nieporadnego biedaka, który potrzebuje dostać od kogoś kopa w dupę. Zbyt długo żyłem w świecie, w którym zbyt wszystko było łatwe, ale też i ograniczone. Zupełnie zapomniałem jak to jest być panem własnego życia. Jakie to wspaniałe ustalać reguły, czas pracy i co będzie na obiad.

No i chuj.

W jednym z kartonów przypałętał się ze mną kot i zgadnijcie kto jest panem i władcą na kwadracie. Roman (imię nie jest przypadkowe) panoszy się po moim nowym mieszkaniu jak właściciel murzynów po polu bawełny i rozstawia wszystkie szklanki po kątach. A raczej zrzuca je i dziwi się, dlaczego nie są na tyle majestatyczne jak on, by sprzeciwić się grawitacji. Brawo Roman. Jak opracujesz lewitujące naczynia to będę ci niezmiernie wdzięczny. A jak dostaniesz za to Nobla (którego oczywiście ja odbiorę) to będę całować cię po tych dokładnie wylizanych łapach i będę serwować ci pasztet z puszki do końca twojego marnego życia. Pasztet w końcu nie taki drogi, a ja... to znaczy Roman bogaty, no nie? Niemniej jednak to na razie mój jedyny towarzysz (bo kaktusy, które przywiozłem ze sobą zeżarł Roman, tak zeżarł) i nie mogę narzekać na ten jego, a nie inny sposób bycia. Chociaż on nie akceptował moich papierów i zdarzyło mu się naszczać na jedną z ewidencji pracowników, które przywiozłem ze sobą, aby je uzupełnić i podpisać, a następnie przekazać do biura. Cóż, przynajmniej przekaz od firmy do siły wyższej byłby jasny i...(mało)subtelny.


O przeprowadzce słów kilka

W sumie to chyba był najwyższy czas. Kiedy człowiek kocha coś tak bardzo mocno, że już tym rzyga to chyba trzeba z tego zrezygnować. I tak w ten sposób odpuściłem sobie mieszkanie na Jeżycach (gdzie dostałem po ryju) i przeprowadziłem się chyba na frytel z bardziej przyjazną atmosferą Starego Miasta. Wiecie, gdzie wokół torów tramwajowych rośnie idealnie przystrzyżona i zielona trawka, a na ścianach budynków wiszą przyjazne plakaty o miłości między (i wśród) płciowej. Kto bardziej ogarnia Poznań myślę, że zaraz skojarzy o jakich barwnych muralach mówię. 
I w sumie nie tylko mowa o miejscu. Ale też i o całej reszcie. Bo wiesz całe życie jest jak cholerny kamień, którego się turla pod górkę, przeprawia przez rzeki, obraca w dłoni i kształtuje się go przez ten cały, cały czas. Tylko, że cały myk tkwi w tym, że jego piękno zamknięte jest w tej początkowej, koślawej prostocie, z której kształtem spotykamy się na samym starcie. I czasami po prostu lepiej jest zostawić ten kamień, żeby już nic więcej nie zmieniać, odpuścić sobie cholerne syzyfowe prace i usunąć się na bok, coby po prostu zapomniał, ostygnął z ciepła toczących go dłoni i zatęsknił za tym wszystkim co go przez cały czas kształtowało. Problem chyba w tym, że to ja byłem tym kamieniem i na razie jestem jak lawa. I nie wiem, kiedy zachce mi się zastygnąć. Wiem jedno, że do kogokolwiek nie pójdę to też będzie pojebany. Tylko z tą różnicą, że to moje pojebane to ja już znam, a tamto nie i cholera wie, coby mnie tam czekało. Dlatego siedziałem. Na kartonach. Zdecydowany, że jestem w stanie przeczekać to "idź pan w chuj", swoje zastyganie i ogólny bajzel w kawalerce przy zielonych torach. I żyć normalnie. Od teraz, bo wcześniej kwaterą rządził Roman, a ja tonąłem w stercie papierów i obietnic złożonych sobie. 


Organizacja dnia i życia czyli pierwszy krok do sukcesu.

To chyba całkiem jasne. Żeby wyjść z tego niekończącego się chaosu, musiałem zmienić swoje nastawienie, swój schemat dnia i sporządzić sobie całkiem efektowny plan działania. I nawet jeśli na skrawku papieru obowiązków widniała cała lista zajęć to mimo wszystko nagle wygospodarowałem godzinkę w ciągu dnia na pisanie i jeden dzień co dwa tygodnie na granie w zespole. Na początku chciałem nieco pośmieszkować z moich nieudolnych prób ratowania własnego życia, jednak efekt okazał się być całkiem zadowalający. 

  1. Napisz sobie menu na cały tydzień.
    Nawet nie wiecie ile cennego czasu człowiek traci chodząc po sklepach i zastanawiając się co zjadłby sobie na obiad, co na kolację, a co między jednym, a drugim. Łażenie między półkami, gdy ma się w dupie za dużo jest bardzo czasochłonne, dlatego przestałem jadać śniadania/obiady w pracy. Nawet jeśli nie mam naprawdę ochoty na danie, które zaplanowałem o wiele wcześniej to wierzcie lub nie, ale z pustym żołądkiem zrobicie szybko zakupy!
        
  2. W zasadzie to pisz wszystko co robisz i mniej więcej, o której. Zawsze nabijałem się z tych całych organizerów, jednak dopiero teraz widzę, że naprawdę mają sens. Ćwiczenia rano? Check. Bieganie wieczorem? Check. Imieniny babci? I tak zapomnisz, ale zapisz sobie (gdy ktoś zaczyna prowadzić taki zeszycik to cierpi na egocentryzm i nic poza własnym czubkiem nosa i butami od joggingu nie widzi). Ale w tym wszystkim tak naprawdę nie chodzi tylko o samą organizację czasu. To przede wszystkim świetny sposób, aby zebrać myśli i ułożyć sobie plan działania. Nigdy nie miałem kłopotów z pamięcią. Mój problem tkwił w tym, że doskonale o wszystkim pamiętałem, jednak nadmiar obowiązków tak mnie przytłaczał, że nie wiedziałem od czego mam zacząć. Koniec końców wszystko przysłowiowo pierdoliłem i zasiadałem przez kompem, aby oczyścić umysł. Wybieranie z listy czynności jest łatwiejsze, a stawianie wszystkim znanych ptaszków motywujące. Bo nic nie cieszy jak stadko haczyków i satysfakcja z tego ile rzeczy danego dnia się osiągnęło czy też wykonało.
       
  3. Ćwicz! W zdrowym ciele zdrowy duch!
    I nie musi to być dwugodzinny trening na siłowni, maraton, ani przepłynięcie jeziora wpław czy jego okrążenie na rowerze. Głupie dziesięć pompek (tak na początek) da ci satysfakcję z tego, że zrobiłeś cokolwiek. Naprawdę nienawidzisz ćwiczyć? Maluj, śpiewaj, zrób coś co w jakiś sposób pomoże ci się rozwinąć. Medytuj kurwa! W sumie sam już nie wiem, ale albo dzięki regularnym ćwiczeniom, albo jedzeniu codziennie obiadu (zdarzało mi się nie jeść, tylko gdzieś po drodze coś podjadać) moje dziesięć kilo wróciło do mnie w magiczny sposób. Przydałoby się jeszcze z dziesięć, ale ostatnimi czasy miałem ogromne parcie na kebaby w weekend, więc chyba łatwo pójdzie. 
        
  4. Zrezygnuj z jakiegoś nałogu.
    Nie piję. Od trzech miesięcy (prawie), z ręką na sercu nie piję. Moim jedynym wyjątkiem była Piwna Mila, o której nieco napiszę w kolejnej części postu o Mieście Doznań. Zero alkoholu. Szczerze mówiąc to dla mnie wyczyn, bo piwo lubię bardzo i w zasadzie codziennie po pracy potrafiłem obalić od jednej do trzech butelek Despa. W weekendy nieco więcej. Jeżeli chodzi o alkohol to nie tylko zaoszczędzenie pieniędzy i satysfakcja z faktu, że potrafię powiedzieć sobie nie. To przede wszystkim wyciśnięcie z dnia jeszcze więcej czasu. Po takim piwku to ja już nic nie byłem w stanie zrobić. Za papiery nie miałem się co brać, remonty też odpadały, na rower lepiej nie, a jak tylko odpalałem serial czy chwytałem książkę tak po kilku minutach spałem. A sen w ciągu dnia to wróg numer jeden! No chyba, że masz nocki. To wtedy wybaczone.
         
  5. Spisz na kartce swoje marzenia.
    To trochę banalne i śmieszne, jednak kiedy zaczynasz pracować tak intensywnie jak ja, masz sporo na głowie i próbujesz w ciągu dnia wcisnąć sobie jeszcze kilka zajęć to w zasadzie nawet nie myślisz o tym czy masz marzenia. Ba, z pewnością nawet ich nie masz. W tym miesiącu okazało się, że mam całkiem sporo wolnych weekendów. Zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę w te dni, w które dzieci nie są u mnie, nie mam co robić. Postanowiłem więc spełnić swoje marzenia. Okazało się jednak (jak wcześniej wspominałem), że żadnych nie mam, a napisanie takiej listy zajęło mi trochę czasu. Tworzenie jednak tego od nowa i przypominanie sobie dawnych pragnień przyniosło mi wiele przyjemności, a kolejna lista... cóż pozwoliła mi na uporządkowanie wszystkiego jeszcze dokładniej, bo prócz ponownego zorganizowania sobie czasu, podliczyłem także swoje finanse i okazało się, że ludzie mogą być całkiem bogaci jeśli tylko wiedzą ile dokładnie zarabiają i ile dokładnie wydają. I w ten oto sposób spełniłem już kilka swoich marzeń, a za kilka tygodni spełnię jedno z największych, o którym totalnie zapomniałem przez ten chaos ostatnich lat. 
        
Także całkiem bez nabijania się, przedstawiłem swój sposób na życie i szczerze mówiąc od niecałego miesiąca sprawdza się całkiem nieźle. Nigdy nie pomyślałbym, że znajdę kiedykolwiek czas na bloga zwłaszcza, że wcześniej wydawało mi się, że nie mam nawet kiedy zjeść i spać. A dzięki niewielkiej organizacji wyciskam z dnia tyle ile się da, a do tego czuję się całkiem zmotywowany i wypoczęty. No chyba, że pada. Wtedy wszystko chuj strzela i leżę na kanapie strącając nogą Romana, gdy ten wskoczy tylko na oparcie. Ale wiecie... Działajcie! 


Einstein nie miał racji! (albo i ją miał)

Jeżeli zabałaganione biurko jest oznaką zabałaganionego umysłu, oznaką czego jest puste biurko?
Posprzątaj to cholerne biurko! I mieszkanie. Tak sterylnie i dokładnie. Minimalizm jest najlepszy, a trzymanie niepotrzebnych rzeczy i robienie sobie bałaganu w mieszkaniu (i w głowie) jest jawną głupotą. Miałem ogromne szczęście, że przeprowadziłem się akurat o takim czasie. Szczerze, człowiek nawet nie zauważa ile rzeczy go otacza i tym samym przytłacza. Kiedy siedziałem na podłodze w nowym, pustym mieszkaniu poczułem się naprawdę dobrze. I tak naprawdę nie miałem ochoty niczego wstawiać, ustawiać i zastawiać. Rozwalone jednak pudła nieco mnie przytłaczały (pewnie zakłócały moje chi), dlatego postanowiłem wszystko uporządkować i zminimalizować do naprawdę tylko potrzebnych rzeczy. Wszystkie nienoszone koszulki, kubki, w których nie piłem, stare zeszyty, w których zamieszczone były tylko marne wypociny nienadające się do niczego. Wszystko raus! W zasadzie pan Einstein gdyby tylko użył słówka czyste zamiast puste, cały cytat miałby zupełnie inny wydźwięk. Lepszy jak na moje. W innym przypadku miał zupełną rację i akurat w tej sprawie w pełni się z nim zgodzę:
Znane są tysiące sposobów zabijania czasu, ale nikt nie wie, jak go wskrzesić.
Nie zabijajmy czasu. Wykorzystujmy każdą chwilę. Dzięki porządkowi znów tworzę. Znów piszę piosenki i zabrałem się nawet za własną muzykę. Era coverów poszła w niepamięć. Ba! Znów pisuję teksty i zacząłem odświeżać te stare, których nigdy nie opublikowałem, ponieważ coś mi w nich nie grało. A szczerze mówiąc łatwiej jest coś napisać ot tak, w przypływie weny, niż poprawić coś tylko pozornie dobrego, aby stało się po prostu dobre (na mój gust oczywiście). Znów rysuję i wykreślam trasy podróży. Projektów jest mnóstwo i tym razem niczego nie obiecuję. Ja po prostu wiem, że one kiedyś wyjdą, ujrzą światło dzienne i że będę z nich dumny. Nie czuję presji, nie czuję klaustrofobii z powodu napierającego na mnie bałaganu czy chaosu. Wszystko jest po prostu krystalicznie czyste i przejrzyste. Jak mój umysł. 


Ogranicz rzeczy, które cię rozpraszają. 

Wiecie (wiesz) co mnie najbardziej rozprasza? To, że zapominam w jaki sposób zwracałem się do swoich odbiorców w notce. I denerwuje mnie fakt, że zdaję sobie sprawę, że wciąż zmieniam tą formę w poście, jednak jakoś czuję, że właśnie tak powinno być. To tak, kiedy zwracasz się czasami do kogoś nieco poufnie. Tylko do niego, żeby zrozumiał dany temat. A czasami musisz coś wywrzeszczeć do wszystkich niczym porywające przemówienie. Dlatego przestaję przejmować się formą. Od dziś możesz czuć się tym kimś wyjątkowym, do którego zwracam się bezpośrednio, a jednocześnie możesz stać w tłumie ludzi, którzy również mnie słuchają (a raczej czytają). To tak w ramach tłumaczenia samego siebie.
Jednak to co mnie naprawdę rozprasza to seriale! Dlatego je ograniczyłem. Postanowiłem wybierać tylko te naprawdę dobre (a przynajmniej te, które takie mi się wydają, rzadko kiedy słucham opinii innych) i oglądać góra dwa jednocześnie. Nie siedem. Bo potem odcinki trzech z całej puli wychodzą w weekend, jednego w poniedziałek, a całej reszty w czwartek i tak cały tydzień mam z głowy. Nie dość, że jeden odcinek średnio zabiera godzinę to jeszcze jego znalezienie, zbuforowanie to jeszcze ciągłe przerywanie, bo Roman akurat postanowił się jebnąć na klawiaturze laptopa i zasłonić napisy. Dlatego też aktualnie zajmuje się tymi dwoma tytułami, które gorąco polecam:




Ale do czego zmierzam z tą całą notką. Nie wiem czy ktoś zauważył, ale blog nosi nazwę My tiny mess. Bo nieważne jak wszystko sobie uporządkujemy, nasze życie zawsze będzie bałaganem i... nie ma w tym nic złego! Bo nic nie jest idealne i tylko zaakceptowanie tego stanu rzeczy może przybliżyć nas do szczęścia. Dlatego żyjcie swoim bałaganem starając się go w jak najlepszy sposób wykorzystać i uporządkować i nie róbcie bałaganu wokół siebie i co gorsza wokół innych! Tym akcentem chciałem zakończyć część wpisu o tych (nie)licznych zmianach i przejść do trochę lżejszych tematów, o których chciałem napisać, jednak przez cały wcześniejszy natłok, nie miałem kiedy.


Musimy porozmawiać o Gabrysi. (We need to talk about Gabi) 

Czyli jak uczeń przewyższył mistrza. 

Ogólnie rzecz biorąc zawsze wiedziałem, że jak już mi się zdarzy spłodzić dziecko to będzie ono zajebiste, ale Gabrycha przechodzi już samą siebie i mnie, razem wziętych. Choć akurat podążanie moimi śladami to chyba nie najlepszy pomysł. Mimo to nigdy nie sądziłem, że ktoś kogo dzieli ze mną przepaść wiekowa i pokoleniowa okaże się być tak świetnym kompanem. W sumie nie wierzę w to co mówię czy też piszę, ale dzieci to jedna z najlepszych spraw jakie spotkały mnie w życiu. Nie chcę brzmieć jakbym wypowiadał się o zwierzątku, z którego można się pośmiać, ale z młodymi to głównie jednak jest śmiech i gdzieś ta duma w środku, że to takie bystre, takie wygadane i takie jakby nie było słodkie. Zdaję sobie sprawę, że schody tak naprawdę zaczną się o wiele później, kiedy powoli trzeba będzie zbierać pierwsze owoce wychowania z tych wczesnych lat życia. Nie chcę chyba obudzić się z myślą: czekaj, czekaj, chyba coś poszło nie tak lub co gorsza nawet tego nie zauważyć. Na razie idzie lekko, choć czasami człowiek zastanawia się, czy aby wszystko na pewno robi dobrze. Bo czasami mam dni zwątpienia. Zwłaszcza wtedy, kiedy wchodzi się do łazienki, a twoja córka stoi bez koszulki na słynnej, poznańskiej ryczce przed umywalką z wysmarowaną do połowy twarzą pienistym mydłem i przygląda się sobie uważnie.


- Yyy... Gabrysiu, czegoś ci trzeba?
- Szukam ostrzytka.
- Czego?
- No tego kijka, od którego ci broda znika.
(dłuższa chwila na opanowanie śmiechu)
-W sensie maszynki? Ale Gabrysiu, wiesz, że dziewczynki 
 nie mają brody i nie muszą się golić?
-A muszę być dziewczynką? 


I wtedy człowiek nie wytrzymuje i wybucha śmiechem, jednak po chwili ogarnia cię taki niepokój czy, aby na pewno wszystko jest w porządku. I jeśli tylko twoje dziecko rodzi się takie, a nie inne to chyba nie ma w tym nic złego. Jednak chyba nie mógłbym znieść myśli, że to przeze mnie stanie się kimś nienormalnym dla społeczeństwa, i że to przeze mnie będzie miało przekichane wśród ludzi. Bo jak dla mnie... wszystko gra. Bądź co bądź, chyba jednak w tym wszystkim macza palce siła wyższa i nic nie poradzimy, i przede wszystkim to nie nasza wina jeżeli już tak się stanie, czy też już się w zasadzie stało. Moim zadaniem jest jedynie wspierać młode (bo o Biance też tutaj w sumie mowa) i po prostu kochać. Gorzej jeżeli inne przyzwyczajenia dziecko przejmie po swoim rodzicu. Ostatnio w nowym mieszkaniu zrobiłem sobie kawę i odłożyłem ją na stolik zabierając się za mycie okien. Gabrycha razem z Bianką wisiały nad miską wody całe mokre, ale też i szczęśliwe. Po chwili jednak Gabrysia zniknęła. Zainteresowany poczynieniami pierworodnej udałem się za nią do kuchni, gdzie zastałem ją siedzącą z MOIM kubkiem kawy (do dzisiaj zachodzę w głowę jak przeniosła pełen kubek gorącego napoju bez żadnej tragedii) i zaciągającą się słonym paluszkiem. Bo ty tato zawsze rano po myciu pijesz z tego kubka i palisz, powiedziała podwijając kapiące rękawy.


Pierwszą reakcją był śmiech i duma, że dziecko jednak szuka w człowieku jakiś rzeczy, które mogłoby naśladować, jednak nie wszystkie przyzwyczajenia są przecież dobre. Poranny prysznic? W porządku. Wypicie kawy? Jeszcze ujdzie. Ale papierosy? Nie palę przy dzieciach, jednak doskonale zdają sobie sprawę, że jednak mimo wszystko to robię, a co robię ja to najwidoczniej musi być dobre. I czasami nawet nie wiemy jakie błędy popełniamy. Sam rwałem się do fajki (tej prawdziwej) dziadka, a miarą dorosłości było wypicie soku z kieliszka. Może jednak nie powinniśmy niczego (oczywiście w granicach rozsądku) zabraniać dzieciom? 

Jednak ja nie o tym chciałem. Ogólnie od dwóch miesięcy zapisuję wszystkie złote myśli Gabrysi, jej teksty i opisuję sytuacje, bo dzieje się tego tyle, a człowiek już potem nie pamięta ubawu jaki miał podczas tych chwil. Najlepszym wydarzeniem ostatnich paru miesięcy to chyba sytuacja z sklepu zabawkowego, kiedy razem z Gabrychą wybieraliśmy prezent. Jezu tato, ja to bym to wszystko chciała - wzdychała patrząc a to na lalki, a to na mini kuchenki czy pluszaki. Gdy kupiliśmy już zabawkę i wyszliśmy na główny hol galerii handlowej, a następnie gdy chcieliśmy poczekać w parku przed samym budynkiem, Gabrysia na cały głos spytała:

-Tato, dlaczego tu są czarownice?
-To nie czarownice, to zakonnice. - odpowiedziałem i wialiśmy ile sił w nogach.

Długo nie zabawiliśmy w tym parku.


Tym miłym, a może bardziej diabelnie śmiesznym akcentem kończę tą notkę 
i mam nadzieję, że "widzimy" się już niedługo w kolejnej! 

5 komentarze

  1. Trochę przykro mi się robi, jak to czytam. Choć nie wiem nic o Tobie, o Was, to trochę smutne, że między Tobą a N się nie układa, że wychowujecie dzieci osobno.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skoro jest tak, jak piszesz... jednak życzę Wam, żebyście znowu budzili się w jednym łóżku. Btw. Gabrysia jest piękna!

      Usuń
    2. Dziękuję w imieniu Gabrysi :)

      Usuń
  2. Jezuniu! Jaka Ona słodka! <3

    OdpowiedzUsuń