Nieopowiedziane historie (Part I)


Nie traktowałem jej dobrze. Ona tego nie chciała. Nie chciała dawać sobie nadziei, że mógłbym ją kochać. Spotykaliśmy się od czasu do czasu. Najczęściej umawialiśmy się telefonicznie u mnie w mieszkaniu lub u niej. Nigdy nie wpadliśmy na siebie przypadkiem gdzieś na ulicy obok kwiaciarni, abym spontanicznie mógł kupić jej kwiaty. Nie było też kawiarni, aby mogła rysować flamastrem na moim plastikowym kubku serduszka czy piekarni, aby dzielić się ciastkiem na pół. Nigdy też nie padał deszcz, a ja nie miałem w zwyczaju nosić parasola przy sobie, aby móc zaoferować jej w razie potrzeby schronienie. Przemoknięte ubrania i tak były zbędne, a jedyną romantyczną rzeczą na jaką było nas stać to użyczenie grzejnika, aby ciężkie, nasiąknięte wodą jeansy mogły wyschnąć. Zazwyczaj kończyło się to fiaskiem, ponieważ nasze spotkania trwały godzinę czasami dwie. W wilgotnych ciuchach wracałem więc do domu czując spływające po mojej twarzy krople siarczystego deszczu. Nasza relacja nie była smutna. Skłamałbym mówiąc, że cierpiałem. Że to wszystko mnie przerastało czy powodowało ten dziwny ucisk żalu w gardle. Nie czułem żadnej z tych rzeczy. Ona była. Istniała. Miała miejsce w moim życiu tak jak miał je kubek herbaty. Czy to o poranku do śniadania czy późnym, zimowym wieczorem na ogrzanie zmarzniętych myśli. Bo w sumie nie kochałem jej. A przynajmniej nie tak, jak ludzie chcą kochać. Nie było fajerwerków, namiętności, usychania z tęsknoty i potrzeby zmieniania się na lepsze. Stała się rutyną. Herbatą, którą czasem lubiłem wypić, ale której też nie potrzebowałem i przy której braku nie trzęsły mi się ręce. Była przyzwyczajeniem. I już nie potrafiłem odróżnić kiedy mi pomagała, a kiedy szkodziła. Zupełnie jak ta cholerna herbata z cytryną, która podobno jest niezdrowa.

Poznałem ją dawno temu. Pracowaliśmy razem przez kilka miesięcy. Potem nagle się zwolniła, a ja przepracowałem jeszcze jeden kwartał i sam odszedłem. Chcieliśmy się rozwijać. Żyliśmy marzeniami o lepszym jutrze i parliśmy do przodu pełni energii i chęci zmieniania świata. Zapomniałem, że istniała, że denerwowały mnie jej pomysły i to jak wywyższała się nade mną, ponieważ miała dłuższy staż pracy. Zmienialiśmy prace, kończyliśmy kursy, szkoły, zapominaliśmy o porażkach, popełnialiśmy kolejne błędy i wspinaliśmy się po kolejnych szczeblach z coraz to mniejszym zaangażowaniem. Pęd życia jednak zaprowadził mnie pewnego wieczoru do jednego z popularniejszych pubów. Chciałem wyluzować. Odprężyć się przy dobrym, ciemnym piwie i dźwiękach klasycznego rocka. Była ciepła jesień, choć czas pożółkłych liści już minął, a nad miastem wisiała zwykła szarówka, która mimo siedemnastu kresek na termometrze była i tak bardziej przygnębiająca niż typowa, jesienna plucha. Stukałem w rytm muzyki o kufel zimnego piwa, kiedy nagle usłyszałem czyiś głos zza plecami. Zamawiała drinka i wcale nie zwracała na mnie uwagi. Po prostu usiadła dwa krzesła dalej, a ja miałem dziwne wrażenie, że skądś znam tą dziewczynę. Gdy na mnie spojrzała, uśmiechnęła się i przywitała, jakby spotkała starego przyjaciela, choć było widać, że nie jest pewna. Minęło kilka chwil nim upewniła się co do mnie, a ja przypomniałem sobie kim właściwie była. Negatywne odczucia co do jej osoby wróciły o wiele szybciej niż pierwotne zainteresowanie nieznajomą, które tak ożywiło mnie przy barze te piętnaście minut wcześniej. Po tylu latach życia zrozumiałem jak ważne jest pierwsze wrażenie i jak długo pozostaje wyrobiona o kimś opinia. Nie przeszkadzało mi to jednak w tym, aby wypić z nią piwo i uśmiechać się czarująco. Skłamałem jej, że przyszedłem sam. Kumple bawili się w najlepsze przy stole bilardowym, a ja udawałem, że nie mam z nimi nic wspólnego. Wypili już wystarczająco dużo, aby mieli problem z doliczeniem się osobników swojej własnej watahy, która miała przecież podbijać tamtego wieczoru miasto. Ona zaś skłamała, że nie przyszła sama. Że koleżanki na nią czekają. Widziałem jej nerwowe ruchy i zdałem sobie sprawę z tego, że jest zbyt trzeźwa, aby tak sobie siedzieć i nie spieszyć się do swoich towarzyszek. Zdecydowanie szukała towarzystwa, a ja byłem całkiem chętny, by jej to zapewnić. 

- Będę cierpieć. – powiedziała, gdy osiągnęła ten stan upojenia, w którym przestaje istnieć przeszłość i przyszłość. W którym liczy się tylko chwila obecna i nie obchodzi nas co będzie jutro, mimo że często zdajemy sobie sprawę z konsekwencji, a i tak bierzemy więcej i więcej z tego co jest tu i teraz. Zachłysnęła się tamtym wieczorem, zapomniała o swoich zasadach, o naszych dawnych sprzeczkach i niechęci do mnie. Trzymała się kurczowo mojej kurtki i patrzyła mi figlarnie w oczy mówiąc o bólu i konsekwencjach, a ja jedynie dalej uśmiechałem się zachęcająco. Nie wiem czy byłem na tyle pijany, by dzielić z nią jej przemyślenia. Wiedziałem, że nie będę cierpieć. Już od dłuższego czasu cokolwiek robiłem to nie odczuwałem bólu. Ani radości. Nie czułem też więc żadnej empatii i nic nie hamowało mnie, by nie korzystać z jakiekolwiek okazji do czegokolwiek. Jakbym się wyłączył, na amen, a stan, w którym znajdowała się ona trwał u mnie już od sześciu miesięcy i nigdy nie ustępował. I co gorsza, nie potrzebował alkoholu, aby się pojawiać. Nie wiem czy bardziej pamiętam krępującą podróż tramwajem, która była niczym jak droga krzyżowa do cholernego zmartwychwstania czy też fakt jak łagodny byłem nie zdając sobie sprawy, że potrafię taki być. W zasadzie zamarłem. Chciałem jedynie patrzeć. Zdałem sobie sprawę, że mógłbym ją po prostu pocałować na progu drzwi jej mieszkania, a następnie odejść jak dżentelmen, który odprowadził damę do domu i to też byłoby okej, a przynajmniej tak czułbym się sam z sobą. Myśl ta stała się jednak zawstydzająca i upokarzająca, kiedy zdałem sobie sprawę, że nie po to jechaliśmy tramwajem w ciszy wiedząc co zaraz się stanie, nie po to mnie tu ciągnęła przez pół miasta i nie po to zanudzała mnie na samym początku rozmową o finansach próbując uwodzić. Ona nie chciała nikogo łagodnego. 

Nad ranem powiedziała mi, że to był jeden jedyny raz, że mam na nic nie liczyć tak jakby to ona trzymała stery tego całego, szalonego pociągu zdarzeń. Utwierdziła mnie jedynie w przekonaniu, że to ona przegrała. Zamydliła mi oczy gadką o swojej niezależności i sile kobiet w dzisiejszych czasach, o równouprawnieniu i szaleństwach młodości. Nie czuła się dobrze z tym, że mnie wpuściła, ale wiedziałem też, że nawet gdybym zostawił ją na progu i odszedł to dla niej było już po prostu za późno. Przegrała. Wpadła jak ta głupia muszka owocówka w miąższ pomarańczy. Z dziwnym ukłuciem satysfakcji zszedłem po schodach starej kamienicy, w której mieszkała i wróciłem do swojej gry. Marnej egzystencji i przyzwyczajeń, do których wówczas jeszcze nie należała.

cdn.

2 komentarze